CYKL: BEZSENNOŚĆ W BERLINIE
cz.2/2
Samotni mężczyźni krążyli wokół kobiet jak bezpańskie psy. Zbliżali się bądź oddalali niepostrzeżenie pod wpływem ich niechętnego spojrzenia. Chodzili za nimi trop w trop, w bezpiecznej, nienatrętnej odległości, a gdy zatrzymały na nich wzrok, nieruchomieli w źle skrywanym napięciu. Czekali, czy to na nich padnie wybór, gotowi służyć na skinienie palcem. Albo skorzystać.
Koło mojej nogi również pętał się pies, patrząc mi błagalnie w oczy. Musiał być spragniony tresury, skoro wywęszył we mnie Dominę pomimo obroży na mojej szyi. Ubrany był, jak większość ich tutaj, w obcisłe wdzianko ze spandeksu i elastyczne, krótkie spodenki. Poczułam znajome swędzenie dłoni tęskniącej za rękojeścią bata nie mniej, niż jego tyłek za chłostą.
– Czy mogę go potresować? – zapytałam w końcu mojego Pana.
– Właśnie widzę, że aż ci się oczy do niego zaświeciły. Dobrze.
Podziękowałam za pozwolenie i skinieniem głowy przywołałam niewolnika.
– Can you speak English?
Chociaż przytaknął, w jego oczach widać było niepewność. Zapowiadała się kolejna próba językowa.
Pod ścianą naprzeciwko wejścia już wcześniej zauważyłam stół, na którym wyłożono akcesoria do użytku gości. Wybrałam stamtąd obrożę, smycz, bat i skórzane opaski na ręce. Znajdowały się na nim jeszcze liny, jednorazowe rękawiczki, a nawet igły. Pies poddawał się cierpliwie, gdy zakładałam mu obrożę, doczepiałam do niej smycz i zapinałam opaski na nadgarstkach.
– Na czworaka! – rozkazałam po angielsku. Widząc, że wolno trawi treść polecenia, pociągnęłam za smycz ku podłodze. Na szczęście pies był pojętny. Poprowadziłam go na czterech łapach ku drewnianej konstrukcji, a potem podniosłam z kolan za smycz i pchnęłam przodem w stronę belek.
– Hände hoch!
Wypowiedziałam te słowa pełnym głosem, ze szczeniacką radością, jako jedyne, co do których nie miałam cienia wątpliwości, że popełnię błąd.
Podniósł ręce. Przypięłam go do metalowych oczek w górnej belce, zrobiłam krok w tył i stanęłam za nim w rozkroku. Gdy dominowałam, wysokie obcasy dawały mi poczucie władzy. Nawet bat w ręku zdawał się nabierać wtedy szczególnej mocy. „Ilekroć je wkładam, ktoś ginie”*, powiedziałby Will Smith, gdyby wcielił się w moją rolę.
Pies nie chciał ginąć.
– Aber ich bitte leicht – poprosił. – Ale proszę lekko.
Skrzywiłam się rozczarowana. Wcale nie zamierzałam przesadnie go oszczędzać.
– Zähle bis zehn! – rozkazałam ostrym tonem. – Licz do dziesięciu!
Wzięłam szeroki zamach i wsłuchałam się w trzask skórzanych rzemieni o jego tyłek.
– Ein – wyjąkał.
Następny raz wymierzyłam z bekhendu.
– Zwei!
Uśmiechnęłam się szeroko widząc, jak z bólu szarpnął się z więzach. Mimo to wypowiedział posłusznie, co miał nakazane:
– Drei!
I vier! I fünf! I cztery! I pięć! Z zapałem machałam batem.
– Autsch! Bitte schlagen Sie mir nicht so stark… – wyskamlał żałośnie. – Ała! Proszę nie bić tak mocno…
Wychłostałam jego tyłek do dziesięciu już z umiarkowaną siłą, dla rozrywki wpasowując uderzenia w jednostajny, miarowy rytm techno, przez cały czas dobiegający z głośników. Kiedy skończyłam, odpięłam go z belki. Stał, nieco zdezorientowany, być może czekając na ciąg dalszy.
– Sag danke! Podziękuj!
– Danke schön. Dziękuję bardzo.
– Nicht so! Küss meine Schuhe! Nie tak! Pocałuj moje buty!
Niemiec uklęknął i całował moje stopy w szpilkach. W końcu znudzona odepchnęłam go kopniakiem w twarz i odeszłam. To nie była tresura, tylko rozgrzewka.
(*parafraza słów Willa Smitha jako Deadshot’a z „Legionu Samobójców”)
P.S.Części dalsze nastąpią.
Kropka:)